Po 15 dniach od operacji ściągnięto mi szwy. Miało boleć – to wbiłam sobie do głowy – nie bolało. Kolejne zaskoczenie.
Zbliżały się święta i na dzień ściągania szwów zaplanowane było zakrapiane spotkanie wigilijne na koszt firmy. Któż by nie skorzystał? Nie widziałam powodu by się wyłamać. Kilka dni wcześniej zaczęłam ćwiczyć tańce w piżamie przy disco polo. Mama mówiła mi, że ruszam się jak stara babka. I co z tego? Każdy tańczyć może, trochę lepiej lub trochę gorzej….hmmm chyba inaczej to leciało.
Zaciągnęłam więc rajstopy za pępek, wbiłam się w obcisłą, krótką sukienkę, zrobiłam loki i pojechałam na imprezę. Jechałam ze spokojem bo wiedziałam, że mogę liczyć na siostrę i ludzi, z którymi pracuje. Może nie na wszystkich, ale znalazłabym dobrą duszyczkę.
Jadłam, piłam soki, nawet kilka razy zatańczyłam. Taniec polegał bardziej na machaniu rękoma i unikaniu lekko rozmiękczonych ludzi. Tańce te zakończyły się lekkim rozejściem się skóry i podkrwawieniem, ale cóż z tego? Dziś może moje blizny są przez to większe. No i? Nie wstydzę się ich. Dodają mi osobistego uroku. Dodają mi charakteru. Są mną, moją historią, moim tatuażem, który wiele mi przypomina. Przypominają mi jaką mam wspaniałą rodzinę. Przypominają mi jaka jestem silna. Dlatego ich nie ukrywam.
Mam syndrom osoby, która lubi zostawać wszędzie do samego końca aby wiedzieć co się działo. Chciałam przyjechać na tę imprezę na godzinę, no może dwie i wracać do domu. Trochę się przedłużyło. Może nie wyszłam ostatnia, ale po 24 kolega odwoził mnie do domu. W tym czasie poczułam się jak nastolatka. Mama zadzwoniła do mnie z informacją, że chyba czas już wracać do domu. Nie robiła tego jak byłam młoda, a może raczej młodsza. Była wyrozumiała. Ale wtedy chyba się aż tak nie martwiła. Swoją drogą z perspektywy różnych przeżyć uważam, że łatwiej jest chorować i w pewnym sensie cierpieć niż martwić się o kogoś bliskiego, patrzeć na jego ból.