Najbardziej bałam się pragnienia i diety.
W dobie pierwszej ratowała mnie pomadka. W drugiej dobie pozwolono mi przyjmować płyny.
Pijąc herbatę po badaniach i głodówkach z różnych przyczyn zawsze mam tę sama refleksje: człowieku wstajesz rano i wypijasz do śniadania szklankę herbaty, nic nadzwyczajnego. Przecież Ci się należy jak psu zupa, prawda? Oj nie, nie, nie, błędne myślenie. Kilka razy w życiu zobaczyłam, że herbata może być największym marzeniem, może być jak napój bogów. Lepsza od najstarszego wina i najbardziej wykwintnej whiskey.
Cieszyłam się z tej herbaty, wody itd. Ale uważam, że trzeba wyciągać ręce po więcej. W dobie trzeciej zapytałam docenta M. co z jogurtem i pizza. Jogurt dziś, pizza jutro. Na mej twarzy pojawił się uśmiech – pewnie głupi ale M. odwrócił się do mnie i mówi „poważnie” i wychodzi. Wygrałam chyba los na loterii. Zaczęłam jeść. I nie musiałam biegać do wc.
Przez pierwsze tygodnie piłam maślankę dosłownie litrami. Maślankę, sok z kiszonej kapusty wydeptanej przez mojego ojca, wodę z ogórków.
Pisząc o jedzeniu grzechem byłoby nie wspomnieć popołudnia w domu podczas którego robiłam sobie na drzemkę. Obudził mnie zapach frytek własnoręcznie zrobionych przez moją mamę. Rozkosz dla podniebienia, bo uwielbiam frytki.
Takich cudownych chwil było bardzo dużo. Choć nie oznacza to, że po drodze nie było małych perturbacji wynikających z mojej niewiedzy. Ale o tym później.